Na początku stycznia został opublikowany raport NIK w sprawie dodatków do żywności. Wnioski wywołały prawdziwą burzę w mediach i oburzenie konsumentów.
Badania dotyczyły zawartości dodatków do żywności w popularnych produktach. Zwracano uwagę na nadzór instytucji kontrolnych nad deklarowaną przez producentów liczbą dodatków oraz ich jakość. Oczywiście okazało się, że dodatki do żywności stosowane są nagminnie, a ponieważ kontrole prowadzone przez Inspekcję Sanitarną i Inspekcję Handlową oraz Inspektorat Produktów Rolnych nie obejmują pełnego składu produktu, nie wiadomo do końca, ile ich zjadamy. Nie bierzemy również pod uwagę, że wchodzą one w interakcje z innymi składnikami żywności, ze sobą nawzajem oraz z lekami, które przyjmujemy. Teoretycznie istnieją normy składników dodatkowych przewidziane na jednostkę masy produktu, ale nikt tego nie sprawdza. Możemy zatem tylko liczyć na rozsądek i uczciwość producentów. A pokusa jest, oj jest… Przecież w dobie multipleksów i gier komputerowych wszystko chcemy mieć dostępne szybko, trwałe długo, a dodatkowo bajecznie kolorowe, fantastycznie chrupiące i najlepiej jeszcze light. To niestety wymaga użycia mnóstwa wspomagaczy koloru, konsystencji, tekstury i trwałości żywności. Mało tego – każda partia produktów musi być identyczna. Tysiące technologów pracuje nad tym, aby nasze płatki, ciastka, czy żelki miały zawsze identyczne parametry. I niestety, sami się o to dopraszamy. A potem chorujemy.
Substancje rakotwórcze
Pamiętam aferę sprzed około dwóch lat, kiedy do szerokiej opinii dotarła informacja o rakotwórczości produktów wędzonych. Ta ich właściwość jest znana już od bardzo dawna. Jakież było moje zdziwienie, że ludzie nie przerazili się groźbą choroby, ale zagrzmieli, że ktoś chce im odebrać odwieczne prawo do grillowania i doprowadzić do plajty zakłady mięsne. Nie tylko sam dym jest rakotwórczy. Mięsa, a przede wszystkim wędliny zawierają też azotyny, które od lat są uważane za główną przyczynę raka żołądka i jelita grubego. O powodowanie nowotworów podejrzewa się też niektóre konserwanty, np. kwas benzoesowy i benzoesany.
Substancje sprzyjające alergii
Alergenem może być każdy składnik żywności. Najczęściej alergia ujawnia się już po pierwszym lub drugim kontakcie. Po wniknięciu substancji do organizmu, komórki odpornościowe muszą zdecydować, czy ją akceptują, czy nie. Jeśli zostanie uznana za wroga, kierują one przeciw niej przeciwciała i próbują się jej pozbyć. Zauważmy, że w przypadku znanych nawet od tysięcy lat pokarmów, ta odpowiedź może być negatywna (wiele osób ma alergie na roztocza, orzechy, czy jajka). A cóż dopiero w przypadku składników sztucznych, które są zupełnie niepodobne do wszystkich znanych organizmowi. Wtedy każdy jest definiowany jako wróg. Reakcje alergiczne na sztuczne dodatki do żywności są bardzo częste. Szczególnie u osób o obniżonej odporności, czyli dzieci, seniorów, czy przewlekle chorych. Mogą objawiać się wysypkami i pokrzywkami, dusznościami, a w skrajnych przypadkach nawet wstrząsem anafilaktycznym (silną reakcją, która stanowi zagrożenie życia). Szczególne działanie alergizujące przypisuje się sztucznym barwnikom i konserwantom.
Konserwanty
Naturalnymi sposobami konserwowania żywności są: suszenie, mrożenie, kiszenie, fermentowanie (jogurty, wino), pasteryzowanie, sterylizowanie, apertyzowanie (czyli zamykanie w puszkach). Produkty, w których nie zastosowano w pełni tych procesów, wymagają dodatku sztucznych konserwantów. Np. część suszonych owoców ma konsystencję miękkiego zwiędniętego owocu, czyli są niedosuszone. Pozostaje w nich sporo wody, więc trzeba czymś powstrzymać rozwój drobnoustrojów. Te same owoce mają też żywe barwy, zupełnie obce owocom suszonym. Barwniki naturalne niestety ulegają degradacji pod wpływem powietrza i temperatury i nie ma możliwości, żeby np. morela suszona na słońcu była żółciutka. Jeśli więc ktoś chce jeść jaskrawe morele suszone, o konsystencji gąbki, z dodatkiem dwutlenku siarki lub pirosiarczynu potasu – droga wolna. A jeśli tych naturalnie suszonych nie lubimy, to trudno – nie jedzmy ich wcale, albo popracujmy nad edukacją smakową.
Uważajmy też na wszelkie produkty typu „light”. Szczególnie w przypadku tych o obniżonej zawartości tłuszczu możemy się spodziewać dodatku konserwantów.
W imieniu dzieci
Przypominam sobie też ustawę regulująca asortyment sklepików i stołówek szkolnych. I krzyk podniesiony w obronie symbolicznej drożdżówki. Nie rozumiem, jak można zbojkotować taką akcję, która mogła zapoczątkować trwałe zmiany na lepsze w sposobie żywienia dzieci. Prognozy lekarzy zajmujących się metabolizmem człowieka są przerażające. Obecne pokolenie dzieci ma wątpliwą szansę żyć dłużej niż ich rodzice. Czy to dobra wiadomość?
Na co dzień pracuję z dziećmi i wiem naprawdę, jak trudne bywają rozmowy z nimi o zmianach w diecie. Nie mniej trudno jest z rodzicami. Gdy napotykam na silny opór i argumenty o rzekomym krzywdzeniu dziecka wychowywanego bez słodyczy, kolorowych napojów i czipsów, pytam, czy rodzic poczęstowały dziecko papierosem. Odpowiedź jest jasna i zdecydowana, oczywiście że nie. Dlaczego w takim razie truje je niezdrową żywnością, w dodatku za własne pieniądze?
A teraz jeszcze bardziej gorzkie słowa.
Czy naprawdę nie wiedzieliśmy o tym, że żywność przetworzona zawiera substancje dodatkowe? Odpowiedź brzmi: oczywiście, że wszyscy o tym wiemy. Czy w takim razie coś z tym próbujemy zrobić? No nie, przecież to nie nasza wina, to producenci nas trują i oszukują. W takim razie, dlaczego ciągle kupujemy świństwa, mimo że na tej samej półce, w tym samym sklepie znajdziemy wartościowe produkty? Bo nie lubimy się wysilać i nie czytamy etykiet albo po prostu jest nam wszystko jedno, co jemy na co dzień. Dlaczego nie korzystamy z serwisów konsumenta działających przy firmach wytwarzających żywność, dlaczego nie dzwonimy, nie piszemy i nie zadajemy trudnych pytań o jakość produktów? Dlaczego nie zgłaszamy nadużyć, nawet jeśli zdarzy się produkt wadliwy lub mocno nam zaszkodził? Czy dlatego, że boimy się zostać „donosicielami”? Nie możemy też oczekiwać, że instytucje kontroli zwalniają nas od myślenia.
Jeśli nie potraktujemy poważnie kwestii zdrowotnych, to jestem przekonana, że nie zmieni się nic. Klient jest jedynym źródłem utrzymania dla producenta żywności, więc chcąc nie chcąc, producent musi się z nim liczyć. Pamiętam jak, na początku mojej działalności jako dietetyk we Wrocławiu, uparcie wszystkim pacjentom powtarzałam: żadnych sztucznych składników i glutaminianu sodu. Było to wtedy kwitowane wielkim zdziwieniem, a potem odbierałam telefony od zakupowiczów, którzy nie mogli znaleźć w sklepie niczego odpowiedniego dla siebie. A po latach? Okazuje się, że wszystko może być „bez glutaminianu sodu” i jestem przekonana, że dokonali tego świadomi konsumenci. Producenci po prostu musieli się dostosować do ich oczekiwań.
Wiem, że uświadomienie sobie tego nie jest przyjemne, ale musimy w końcu jako społeczeństwo zacząć interesować się jakością naszej żywności i wymusić na producentach zmianę. Nie jest prawdą, że nie da się wyprodukować żywności bez sztucznych dodatków. Owszem, w wielu krajach najwięksi producenci dają radę tak działać, w Polsce też jest ich coraz więcej. Znajdą się i czipsy bez glutaminianu sodu i oleju palmowego i jogurt bez czerwonych sztucznych barwników i szynka bez benzoesanu sodu. Tylko trzeba ich poszukać. A jeśli okażą się zbyt drogie? Trudno, jedzmy je rzadko. Pierwsze samochody elektryczne też są drogie, a zapewne za sto lat już innych się nie dostanie. Każda zmiana świata wokół nas wymaga najpierw zmiany w nas samych, pogodzenia się z pewnymi niedogodnościami i przejściowymi trudnościami. Ale na końcu jest cel wyższy- zdrowie naszych dzieci.
Dodano: 17 stycznia 2019, autor: Dorota Dębogórska